Góra jest wyłącznie w głowie

Autor: |

Na co dzień wicedyrektorka I Liceum Ogólnokształcącego oraz nauczycielka języka polskiego i filozofii. Gdy tylko uda jej się wyrwać na urlop, razem z siostrą ucieka w góry. Początkowo włóczyła się po Beskidach, z czasem skierowała kroki w polskie i słowackie Tatry, później także w Alpy. Kiedy poczuła się pewnie, spełniła marzenie o wejściu na pięciotysięczniki. W 2016 roku zdobyła Kilimandżaro, a w tym Kazbek i Elbrus. W rozmowie z nami, Aneta Jagieła, Świdniczanka Roku 2016, opowiada o fascynacji górami, swoich podróżach i planach, by wchodzić coraz wyżej.

– Trekking to jedna z Pani największych pasji.

– Jeszcze w liceum wyjeżdżaliśmy ze znajomymi w Beskid Makowski. Podobała mi się atmosfera przebywania na szlaku, wspólne rozmowy i przygotowywanie jedzenia. Któregoś razu mama pozwoliła mi zabrać ze sobą młodszą o 6 lat siostrę Agatę. W niej też zrodziła się pasja. Od tej pory, to znaczy od ponad dwudziestu już lat, chodzimy razem.

– Co jest takiego fascynującego w górach?

– Przede wszystkim możliwość wyciszenia się, oderwania od codzienności i cywilizacyjnego zgiełku. Myślę, że każdy tego potrzebuje. Góry to majestat, potęga. To coś, co mnie przewyższa, z czym nie mogę dyskutować i czego nie pokonam. Będąc na szlaku, zmagając się ze złą pogodą, wysiłkiem i wysokością, nabieram niezbędnej pokory do życia i dystansu do samej siebie. Gdy na przykład za bardzo się zagalopuję czy pogubię, góry naprostowują mnie, wyznaczają właściwy kierunek. Powodują, że wracam do domu wyciszona i znów znam swoje miejsce.

– Ten wysiłek, który wkładamy w zdobycie szczytu, pozwala pozbyć się negatywnych emocji.

– Po prostu zresetować się. W górach zostawia się złość, wszelkie przykrości, wszystko to, co człowieka boli. Myśli się o tym, gdzie postawić pierwszy i kolejny krok albo gdzie jest następny chwyt w skale. Bardzo ważna jest też adrenalina. Ona każe człowiekowi piąć się dalej, ale i wrócić.

– Jak wspomina Pani pierwsze wyprawy?

– W ubiegłym roku nauczycielka geografii z naszej szkoły zaprosiła mnie na kółko, żebym opowiedziała o swoim wejściu na Kilimandżaro. Długo zastanawiałam się jak to zrobić. Nie chciałam, żeby to wyglądało tak, jakbym uważała się za alpinistkę najwyższych lotów czy hardcorowego wspinacza, który pokonuje wszelkie górskie bariery. Zależało mi na tym, żeby pokazać, że góry i wspinaczka uczą życia i stopniowego stawiania kroków. I tak właśnie było z moimi wyprawami. Zaczynałam od maleńkiego Beskidu Makowskiego, przepięknego Żywieckiego, Śląskiego i Sądeckiego, Karkonoszy oraz Gór Izerskich. Od Maciejowej w Gorcach, poprzez Turbacz, aż po Tatry. Razem z siostrą przeszłyśmy wszystkie polskie pasma górskie, ale każdy z nich powoli, stopniowo. Pierwsze wyjazdy wspominam z ogromnym sentymentem, bo one uczyły mnie szacunku do gór. Bez tego nie osiągnęłabym ostatnich sukcesów wysokogórskich.

– Już wtedy zakładała Pani, że w przyszłości zdobędzie najwyższe szczyty świata?

– Nie miałam takich celów. W zasadzie na pomysł z wyprawami wysokogórskimi wpadła moja siostra. Z dużą rezerwą podchodziłam do Kilimandżaro i szczytów Kaukazu, ponieważ nie wierzyłam we własne siły. Za każdym razem bardzo przeżywam ataki szczytowe. Na kilka godzin przed nimi nie potrafię zasnąć, co powoduje jeszcze większe zmęczenie. W tym roku, kiedy wspinałam się na Kazbek i Elbrus, spotkałam szczególnego człowieka – Tomasza Kobielskiego. Jest himalaistą, zdobywcą „Korony Ziemi”. Był liderem mojej wyprawy. To niesamowity człowiek. Bardzo konsekwentny i o silnej osobowości. Na pewno jest też dobrym psychologiem, bo widząc w moich oczach niepewność podczas aklimatyzacji, zgromadził nas wszystkich i powiedział, że góra jest wyłącznie w głowie. Zapamiętam to zdanie na całe życie. Bardzo mnie wtedy uspokoiło, pozwoliło spojrzeć na całą sytuację zupełnie inaczej i zmotywowało. Cel jest w naszej głowie. Żeby go osiągnąć potrzeba wysiłku i przygotowań. Nie można go lekceważyć. Ale ostatecznie jest tak, jak Albert Camus pisał w swoim eseju o Syzyfie, że dla człowieka nie jest najważniejsze zdobycie szczytu. Liczy się droga, sam proces zdobywania. Tak naprawdę twój szczyt jest tam, gdzie dojdziesz. Jest właśnie w twojej głowie.

– Jednak, gdy się idzie i zaczyna myśleć o tym, że brakuje sił, że chce się poddać, czujemy, że zawiedliśmy.

– Zgadza się. Bardzo się tego bałam. Zresztą, siostra dużo ze mną o tym rozmawiała, bo jest mocniejsza psychicznie. Ja natomiast, chyba z powodu silnych, czasami niezdrowych ambicji, mam z tym problem. To jest właśnie to, o czym mówisz, że co będzie, jeśli nie zdobędę szczytu? Jak odpowiem za to przed samą sobą, jak się rozliczę? To nie jest pewnie dobre podejście, ale z drugiej strony myślę, że hartuje w byciu ambitnym. Daje mi siłę do podejmowania potem decyzji na polu osobistym i zawodowym. W życiu potrzebne są ambicje i wyznaczanie sobie celu, który można osiągnąć, ale potrzebna jest też umiejętność podejmowania decyzji, kiedy należy się wycofać.

– Gdyby nie udało się wejść za pierwszym razem, spróbowałaby Pani jeszcze raz?

– Mam taką zasadę, sama nie wiem skąd mi się wzięła, że nie wchodzę dwa razy na tę samą górę. Powiem szczerze, że nie wiem, czy podjęłabym się kolejny raz tego samego ataku szczytowego. Nie wiem, czy by mnie to zniechęciło, czy nakręciło do tego, żeby jeszcze raz spróbować. To trudne pytanie. Nie umiem odpowiedzieć, naprawdę.

– Kiedy pomyślała Pani, że Tatry to za mało?

– Przez całe życie ja i Agata z dużą pokorą podchodziłyśmy do gór. Ważnym sprawdzianem były dla nas słowackie Tatry, bo tam szlaki zajmują nawet do kilkunastu godzin. Wymagają więc dużego wysiłku i dobrej kondycji. Stopniowo zaczęłyśmy zdobywać też alpejskie trzytysięczniki. I myślę, że właśnie w Alpach, w Dolomitach stwierdziłyśmy, że wejdziemy wyżej i odbędziemy naszą przygodę życia. Stało się nią Kilimandżaro, bo chciałyśmy zmierzyć się z wysokością. Postanowiłyśmy, że jeśli się uda, dopiero wtedy spróbujemy swoich sił w warunkach zimowych.

– Podczas wchodzenia na Kilimandżaro pojawił się moment zwątpienia? Czuła Pani, że to już jest maksimum, które może z siebie dać?

– Oczywiście, każdy z nas ma takie kryzysy. Chociaż byłam bardzo dobrze przygotowana, jeśli chodzi o odzież, nieraz odczuwałam dotkliwe zimno. Ale najgorszą walką ze słabościami jest ta wynikająca z senności, która bardzo osłabia organizm. Kiedy idzie się w nocy, w trudnych warunkach, człowiek czuje się pozbawiony wewnętrznej siły. Momentem decydującym o tym, że się budzisz i wracają do ciebie siły, jest wyłaniające się zza szczytów słońce. Czułam to na Kilimandżaro, na Kazbeku i Elbrusie. To trochę tak, jak u Tolkiena, zwłaszcza w wulkanicznej krainie Kilimandżaro, która przypomina Mordor, ciemny, czarny, nieprzyjazny… I nagle pierwsze promienie słońca zaczynają lizać ziemię, rozjaśnia się, a w człowieka wstępuje nadzieja. To coś zupełnie niesamowitego. Wtedy wiesz, że dasz radę iść dalej.

– Czego boi się Pani najbardziej, wchodząc na szczyt?

– Najbardziej przeraża mnie choroba wysokościowa. Może dlatego, że dużo o niej czytałam, o doświadczeniach zmagających się z nią ludzi. Niestety, wchodząc na Kilimandżaro widziałam osoby, które zapadały na tę chorobę. Człowiek jest wobec niej bezsilny. Nie ma na nią żadnego wpływu. Dopadała najlepszych. Przykładowo, himalaistę Jerzego Kukuczkę, który z początku nie potrafił sobie z nią poradzić. Jego pierwsze wejścia były porażkami. Człowiek czyta o tym, a potem widzi tych ludzi… bezsilnych, nieświadomych kim są i gdzie się znajdują, zdanych na innych, którzy sprowadzą ich na niższą wysokość. Do tego wymioty, zachowanie, jakby ktoś był w stanie upojenia alkoholowego… Kiedy to widzisz, zaczynasz się bać, by i tobie się to nie przytrafiło.

– Łatwo jest wrócić po takiej podróży do Tatr?

– Tak, ponieważ, jeśli kocha się góry, to chce się pojechać gdziekolwiek. Czy to w Tatry, czy w Beskidy, byle tylko móc się wspinać. Tak chyba ma każdy, kto kocha góry.

– O którym szczycie teraz Pani marzy?

– W ubiegłym roku, kiedy po Kilimandżaro pytano mnie o kolejny cel, jakoś bałam się go zwerbalizować mimo, że był już ustalony. W tym roku śmiało mogę powiedzieć, że będzie to Mont Blanc. Klamka już zapadła.

– A co dalej?

– Zawsze znajdzie się jakieś miejsce, do którego chce się wrócić. Ja, na przykład, bardzo tęsknię za Beskidami. Chodzeniem z plecakiem, od schroniska do schroniska. Marzy mi się powrót do wędrowania i chętnie poświęciłabym na to tydzień. Niekoniecznie, by zdobywać szczyty, ale żeby się trochę powłóczyć.

– Przy Pani doświadczeniach Beskidy wydają się mało wymagające.

– Tak, ale wracam do nich z dużym sentymentem. Ten moment dotarcia do schroniska, kiedy zmęczenie łamie, bolą plecy i nie wiadomo, czy najpierw iść pod prysznic, czy złapać za konserwę i chleb, nagle to wszystko puszcza, jest się nasyconym, spełnionym… W górach naprawdę niewiele potrzeba i to jest w nich piękne. Kiedy wyniesie się śpiwór przed schronisko i zdrzemnie, a później otworzy oczy i zobaczy się gdzieś w oddali pasmo górskie, nic więcej człowiekowi nie potrzeba.

– Czego nauczyły Panią góry?

– Nade wszystko, pokory. Podejmowania decyzji. Stawiania sobie celów, pokonywania własnych ograniczeń i słabości. Kiedy człowiek zacznie sobie z nimi radzić, będzie mu łatwiej w życiu.

Agata Flisiak
Magazyn Świdnik – wysokich lotów nr 18 / październik 2017

Last modified: 21 maja 2020

Zmień język »
Przejdź do treści