Chce się żyć

Autor: |

fot. archiwum Joanny Pąk

fot. archiwum Joanny Pąk

„Życie nie jest takie, jakie w kinie prezentuje piękny chłopiec swojej pięknej dziewczynie” – śpiewa w jednym z utworów Monika Kowalczyk i zmusza mnie do refleksji. Czy mijające lata to zasługa wyłącznie często ślepego i niesprawiedliwego losu? A wszystko czym karmią nas szklane ekrany jest nieprawdziwe? Pytań jest wiele, a odpowiedzi? Często szukamy w książkach, podręcznikach lub internecie. Chcemy więcej, lepiej i mocniej. Gubimy się i znów wracamy do początku. Wydawać by się mogło, że zapominamy o najważniejszym. Prostocie, w kreujących nasze życie słowach, gestach i czynach. Znam jednak ludzi, którym przychodzi to naturalnie. Joanna Pąk, od urodzenia jest osobą niepełnosprawną, choruje na porażenie mózgowe. Mimo wielu ograniczeń nie poddaje się, a każde działanie próbuje przeistoczyć w coś wyjątkowego. Docenić i przeżyć jak najlepiej.

Byłam i zawsze będę

Mama. Od młodości zmagała się ze swoją i moją chorobą. Sama. Tata pracował w delegacji – ktoś musiał zarabiać na utrzymanie i leczenie rodziny. Lekarze proponowali, aby oddała mnie do ośrodka dla dzieci głęboko upośledzonych umysłowo. Nie chciała. Nie wierzyła w ich testy, które spychały mnie na margines zdrowych dzieci. Miałam być bezwartościową roślinką. Ona widziała mnie inaczej. Patrzyła inaczej, może kochała też inaczej? Niczego mi nie zabraniała, zawsze pomagała. Codziennie była i jest moją siłą, skrzydłami. Nikogo nie odrzuca, każdemu daje szansę. Dzięki niej dokonuję rzeczy, których często zdrowi ludzie nie mogą zrealizować. Bez wsparcia najbliższych brakuje im wiary we własne siły.

Szczęśliwe dzieciństwo

Takie właśnie było. Rodzice zawsze byli przy mnie. Nie licząc dni rozłąki spowodowanych wizytami w szpitalach i sanatoriach. Dziś wiem, że oddalenie od domu i rodziny wzmocniło mnie emocjonalnie. Może gdyby nie rozstania, nie mogłabym zaznać tęsknoty, a miłość byłaby tylko powierzchowna? Podobne odczucia mam, gdy wspominam sąsiadów i rówieśników. Nie odczuwałam swojej niepełnosprawności. Czasem zdarzały się sporadyczne przypadki z udziałem nieświadomych osób. Z dziećmi miałam dobry kontakt. Razem bawiliśmy się i odrabialiśmy lekcje. To zasługa rodziców. Mojej choroby nie dało się ukryć. Na swój sposób byłam inna, a w latach 70. tę „inność” inaczej postrzegano. Kto był chory fizycznie musiał liczyć się z tym, że osoby spoza bliskiego otoczenia będą postrzegać go również, jako chorego umysłowo. Jednak ze mną było jeszcze inaczej. Rozwijałam się prawidłowo i działo się to na oczach sąsiadów. To oni tłumaczyli swoim pociechom, że Asia ma tylko chore nóżki. Z niektórymi koleżankami do dziś utrzymuję kontakt.

Jesteśmy tacy sami

Z perspektywy lat patrzę na te przeżycia zupełnie inaczej niż wtedy. Uświadamiam sobie, że dorastałam wśród mądrych ludzi. Dzisiaj mimo, że istnieje większa świadomość o przyczynach niepełnosprawności, częściej niż wtedy spotykam się z niezrozumieniem. Niektórzy ludzie zwracają się do mnie jak do dziecka lub pytają mamę, aby odpowiadała za mnie. To bardzo boli. Na szczęście są też osoby, które zwracają się do mnie wprost i tym gestem wzbudzają we mnie zaufanie. Jednak bariery będą zawsze i wszędzie. Nie tylko wśród nas samych. Począwszy od budowanych bloków bez wind, skończywszy na formalnościach związanych z budową podjazdów, które same w sobie stanowią barierę. Nie wspominając o finansach, od których niestety również zależy czy nasze życie będzie lżejsze. Wiele się mówi, a mało robi w tych sprawach.

Nie można nie zauważyć, że jest coraz więcej miejsc dostępnych dla osób poruszających się przy pomocy wózka, takich jak placówki oświatowe, kulturalne czy handlowe. Boli mnie jednak świadomość, że wielu mieszkańców naszego miasta to ludzie, którzy od lat nie wychodzą z domów z powodu swojej niepełnosprawności czy podeszłego wieku. Spotykając się z dziećmi i młodzieżą szkolną, mam cichą nadzieję, że wyrosną z nich przyszli architekci, inżynierowie, którzy w swojej pracy uwzględnią nasze pragnienia i potrzeby. Może przypomną sobie strofy wierszy, które nie tylko w moim imieniu o to proszą?

Wózek to nie wyrok

Jeżdżę na nim od zawsze. Początkowo była to dziecięca spacerówka. Zdarzało się, że ludzie patrzyli na mnie jak na eksponat, ponieważ wzrostem nie pasowałam do mniejszego pojazdu i często słyszałam docinki typu: „Taka duża krowa, a jeszcze jeździ na wózku”. Obie z mamą płakałyśmy. Myślałam wtedy, że tylko ja jestem w tym mieście niepełnosprawna.

Gdy byłam nastolatką, rodzice postarali się o wózek inwalidzki. Jednak zanim zaczęłam go używać, musiałam się z nim oswoić. Przez parę dni stał w moim pokoju niczym kolejny mebel. Pewnego dnia, pod nieobecność mamy, wdrapałam się na niego i stwierdziłam, że jest całkiem wygodny. Od tamtego momentu zaczęłam traktować go, jak swoje nogi. Zauważyłam też, że podczas spacerów coraz mniej ludzi ogląda się za mną. Nie wzbudzałam już takiej sensacji, jak dawniej. Był to kolejny mały plus. Za pomocą wózka mogę pojechać w różne miejsca. Zawsze byłam i dalej jestem ciekawa świata. Chciałam go poznawać i uczyć się. Dlaczego miałabym tego sobie odmawiać i zamykać się w czterech ścianach?

Wszystko zależy od nas

Tak jak małe dziecko uczy się pisać ręką, tak ja zaczęłam pisać, bawić się lalkami, a nawet przewijać swoich młodszych braci stopami. Pisanie stopą stało się dla mnie i mojej rodziny naturalną rzeczą. Na studiach dowiedziałam się, że ten „fenomen” nosi nazwę zasady kompensacji (uśmiech). Swoją drogą, dalszą naukę wspominam jako najlepszy czas mojej młodości. Wybrałam kierunek pedagogiczny ponieważ kocham dzieci i od zawsze interesowałam się psychologią. Chciałam rozwijać te zainteresowania i udało się! Z powodzeniem obroniłam pracę magisterską. Do dziś słyszę od moich znajomych, że jestem dla nich przykładem. Nie czuję się z tego powodu dumna, ale mam poczucie ogromnej radości, że zainspirowałam kogoś do działania i nadzieję, że będzie więcej takich osób, które mogą zrobić coś dobrego dla siebie i innych. Za to, że chcą pokazać światu, że stać ich na więcej niż widać to po naszym wyglądzie.

Cudowne uzdrowienie

Poezja. Dla mnie ma moc uzdrawiającą. To antidotum na szarzyznę dnia codziennego. Dzięki niej weszłam w świat zdrowych ludzi. W 1996 roku z inicjatywy moich przyjaciół wydałam pierwszy tomik wierszy pt.: „Kwiaty z Getsemani”. Od tego momentu zaczęły się spotkania autorskie, wieczory literackie oraz promocje następnych zbiorów. Właśnie w tym czasie przychodzący czytelnicy zaczęli mnie traktować, jak psychicznie zdrową osobę, zadawali pytania dotyczące mojej twórczości. Znajomość z Anną Dąbrowską, redaktorką TVP Lublin również miała wpływ na moją samoocenę. Ania dodawała mi odwagi. Dzięki niej odważyłam się przemówić publicznie. W końcu przekonałam się, że jestem rozumiana, jeśli chodzi o kwestie werbalne. Już nie jestem niepełnosprawną poetką, lecz tylko poetką, która może ma problem z wymową, jednak przy odrobinie cierpliwości i dobrej woli może zostać zrozumiana. Czuję to nawet podczas spotkań z dziećmi i młodzieżą szkolną. Poezja jest moim „krzykiem”. Zależy mi, aby między wierszami powiedzieć odbiorcom, że ludzie chorzy mają takie same marzenia i pragnienia, jak zdrowe osoby.

Uważam, że każdy człowiek ma w sobie coś pięknego, wartego pokazania i dzielenia się tym pięknem z innymi. Przy okazji jest to forma ukazania swojej normalności. Warto pokonać nieśmiałość, aby potem żyć pełnią życia.

Sandra Rutkowska
Magazyn Świdnik – wysokich lotów nr 14 / kwiecień 2017

Last modified: 26 maja 2020

Zmień język »
Skip to content